26.09.2024 peregrynacje rabina czyli czort...
Szalom ludzie prawowierni, kozy, goje, gojki i ty, księże proboszczu. Aj waj, znowu nawywijało się we wszechświecie - ale nie chce mi się o tym całym okołopolitycznym gównie pisać bo chwilowo mam już tego powyżej pejsów. Dlatego ta cenzuralna notka będzie notką podróżniczą z wartych odwiedzenia miejsc, w których ostatnio byłem - jeśli cię to nie interesuje lub liczyłeś na solidną porcję jobów to skończ lekturę >>>tutaj<<<.
Wybrałem się wczoraj osobą własną w miejsce wiktoryi przesławnej, którą w miesiącu lipcu roku pańskiego 1410 rex Poloniae Władysław II Jagiełło z bratem swym Lingwenem, magnus dux Lithuaniae Witold Kiejstutowicz, tudzież chan Złotej Ordy Dżalal ad-Din wraz z wieloma innymi nad Orden der Brüder vom Deutschen Haus Sankt Mariens in Jerusalem i jego sojusznikami odnieśli. Dawnom już to planował zrobić, aliści zawżdy mi na przeszkodzie coś stawało: już to nadmiar spraw do załatwienia lubo opisania, już to zarazy jakoweś zamorskie ziemie nasze trapiące, już to obwiązki rodzinne, już to peregrynacje w inszych kierunkach. Co się jednakowoż odwlecze to nie uciecze, dnia wczorajszego wsiadłem do swojej karocy w mechaniczne ogiery zaprzężonej, niebiańską mapę uruchomiłem, CB-gołębie obudziłem - i w podróż się udałem. Z początku droga irytującą była bo majstrowie, czeladnicy i zwykli partacze do cechu nienależący ewidentnie zawody sobie jakoweś urządzili w tym, kto dukt bity ze Wspanialewa Górnego do Stębarku bardziej rozkopie i niezdatnym do normalnej jazdy uczyni. Kto wygrał, dalibóg, nie wiem - ale zanim zdążyłem się do żywego rozsierdzić to wykopki się skończyły a pod kołami mej karocy gładki trakt się objawił więc mogłem pognać moje mechaniczne rumaki i do galopu je poderwać. I takoż to piorunem na grunwaldzkie pola zajechałem, niemal nie błądząc. Tyle tylko, że coś moja niebiańska mapa pomyliła i nieco za wcześnie mi obwieściła, żem na miejsce dotarł - tyle tylko, że ja jużem drzewiej na miejscu jogajłowej wiktoryi bywał, wiedziałem przeto jak ono z grubsza wyglądać powinno. Pamięć mą i inteligencję więc wysiliłem, i niebawem na nowym parkingu przed nowym muzeum się znalazłem. Onegdaj muzeum grunwaldzkiej potrzeby mikrym było, i w mikrym ziemnym wykopie we wzgórzu się kryło. Obecne zaś również pod wzgórzem się kryje, ale skłamałbym parszywie gdybym je mikrym nazwał. Wstęp na wystawę drogim nie był, raptem 28 złotych polskich za permisję na wejście dałem. Sama ekspozycja, nie powiem, znalazła w moich oczach upodobanie, chociaż kilka niedociągnięć miała - ale Muzeum Bitwy pod Grunwaldem jest stosunkowo młodą placówką i jakoweś zarazy wieku pacholęcego mieć, rzecz jasna, może. Osobistycznie nieco zdrażniony byłem dużą liczbą ruchomych obrazów, ale jestem człowiekiem starej daty, do takich cudów w muzeach niezwyczajnym - dla mnie muzea to gabloty z dawnymi artefaktami, tudzież ich współczesnymi rekonstrukcjami lub modelami, a nie jakieś tam nowomodne "wielomedia". Tak czy inaczej - wyszedłem zadowolony, aby zaraz udać się na wzgórze, obaczyć te bardziej tradycyjne monumenty wiktorię grunwaldzką sławiące. I tu w zasadzie wypadałoby skończyć opis moich grunwaldzkich peregrynacji.
Dziś rano, tak dla odmiany, postanowiłem zwiedzić coś związanego z II wojną światową. Padło na resztki jednego z obozów zagłady, i już w zasadzie szykowałem się żeby zejść do garażu, odpalić samochód, nawigację, włączyć CB-radio i ruszać - ale coś mnie podkusiło, żeby jeszcze raz zerknąć na mapy Google'a. I tam znalazłem coś na pierwszy rzut oka lepszego - Konewkę. A ściślej to, co tuż za Konewką leży - czyli jeden z nielicznych zachowanych schronów kolejowych. Nie powiem, napaliłem się jak szczerbaty na suchary - i ruszyłem. Na miejsce trafiłem w zasadzie bez błądzenia, bo oprócz elektronicznej mapy samochodowej kierowałem się także ustawionymi przy drodze znakami. Sam schron od zewnątrz nie robi jakiegoś makabrycznego wrażenia gdyż jest bardzo ładnie wkomponowany w naturalny leśny krajobraz i po prostu nie widać jego wielkości. Za to w środku... W środku to już zupełnie inna historia - te 380 metrów długości może nie robi wielkiego wrażenia gdy się o tym czyta, ale na żywo widok jest niesamowity, zwłaszcza że wnętrze nie jest zalane światłem, kryje się w półmroku przez co wygląda na jeszcze dłuższe. Dodatkowo są w nim rozmaite militaria, a modeli rozmaitych pojazdów jest istne zatrzęsienie. Za 21 złociszy, bo tyle kosztuje wstęp, można sobie spokojnie pozwiedzać i przeczytać całą masę ciekawych informacji znajdujących się na wiszących na ścianach tablicach. Osobistycznie jestem pod gigantycznym wrażeniem ogromu pracy włożonej w przygotowanie ekspozycji - a wszystko to zostało zorganizowane przez miłośnika militariów, który wynajął od Lasów Państwowych poniemiecki schron kolejowy i własnym sumptem, przy pomocy życzliwych ludzi, przekształcił go w muzeum. Wrażenie to jest jeszcze większe, gdy po wizycie w Konewce odwiedzi się analogiczny obiekt w nieodległym Jeleniu - bo tamże schron stoi otwarty, opuszczony, ze ścianami upieprzonymi przez domorosłych "artystów", a dodatkowo trafić do niego cholernie ciężko bo trzeba poruszać się leśną dróżką, na którą nie prowadzą żadne drogowskazy. Wracając jednak do Konewki: do zwiedzania udostępnione są także inne obiekty, nie robiące jednakowoż takiego wrażenia jak schron kolejowy - są to obiekty techniczne więc po pierwsze wielkość nie ta, a po drugie widać, niestety, że budżet projektu muzealnego poszedł głównie na największą i najistotniejszą budowlę. Osobistycznie gorąco polecam zwiedzenie schronu kolejowego w Konewce każdemu zainteresowanemu niemieckim budownictwem militarnym z okresu II wojny światowej, bo to miejsce naprawdę jest tego warte - przy czym mocno sugeruję zabranie krytych butów, jakiejś bluzy oraz latarki. Ja tam na pewno będę starał się wrócić.
Pozdrawiam ze Wspanialewa Górnego
Dodaj komentarz