Szalom ludzie prawowierni, kozy, goje, gojki i ty, księże proboszczu. Aj waj akbar, jak mawiali starożytni Żymianie - ależ się znowu na tym świecie nawyrabiało. Grubsze słowa znajdą się w notce więc jeśli jesteś wrażliwą osobą to skończ lekturę >>>tutaj<<<. Tradycyjnie też ostrzegam, że będzie długo i niespecjalnie miło.
W Najjaśniejszej jest miasto Lublin. W mieście tym jest dzielnica Wrotków. A w tejże dzielnicy mieszka sobie dwóch 14-latków, którzy nie mogli dojść ze sobą do porozumienia więc postanowili sobie pewne sprawy wyjaśnić przy pomocy tak zwanej solówy, czyli napierdalanki jeden na jednego. Ten sposób rozwiązywania sporów między nastolatkami ma długą tradycję, był znany za moich czasów, za czasów mojego ojca i dziadków - i dużo, dużo wcześniej. Jednakowoż dawniej solówa miała swoje święte i nienaruszalne zasady: absolutny zakaz ciosów w jajca, absolutny zakaz używania narzędzi, absolutny zakaz kopania leżącego, absolutny zakaz wtrącania się do walki osób trzecich - chyba, że została złamana któraś z innych zasad, ale nawet wtedy dopuszczalne było jedynie odciągnięcie faulującego. Za moich szkolnych czasów wszyscy te zasady znali i honorowali - nawet najgorsze szkolne zakapiory, młodociani przestępcy, przy solówie zachowywali się niemal niczym pojedynkujący się gentlemani. Była to sprawa honoru i szacunku w środowisku - chłopak łamiący zasady solówy nie miał później życia, spadał na samo dno koleżeńskiej hierarchii i był gnębiony przez wszystkich. Ale wracając do tematu: dwóch lubelskich 14-latków umówiło się na solówę, niestety jeden z nich miał w dupie zasady i wziął do pomocy kumpli. We trzech spuścili wpierdziel jednemu przeciwnikowi, przy czym jeden z nich wyciągnął nóż i przykładając mu go do szyi zagroził śmiercią. Pobity 14-latek powiedział o zajściu ojcu, ojciec powiedział policji, a policja zatrzymała sprawców oraz telefon komórkowy, którym nagrywane było całe zajście - i cały ten majdan przekazała sądowi rodzinnemu.
Czas zostawić Lublin i Najjaśniejszą - wybieramy się w podróż na zachód. Zaczniemy ją od Bundesrepubliki, gdzie pani Marie Luise Vollbrecht miała wygłosić na berlińskim Uniwersytecie Humboldtów wykład na temat istnienia w biologii tylko dwóch płci. Lewomyślni tolerancyjni tolerancjoniści, z tolerancją na ryjach wypisaną i tolerancją mordy sobie wycierający, natychmiast tolerancyjnie oprotestowali wykład godzący w ich chory światopogląd - a dyrekcja uniwerku, obawiając się o bezpieczeństwo zarówno wykładowczyni, jak i słuchaczy, prelekcję odwołała. A teraz będzie zmuszająca do myślenia zagadka. Otóż podam wam definicję (minimalnie zmodyfikowaną) pewnego, pasującego do wyżej opisanej sytuacji, zachowania - a wy odgadniecie jakie zjawisko opisuje. Gotowi? To lecimy: "Umotywowane ideologicznie, planowane i zorganizowane działania pojedynczych osób lub grup skutkujące naruszeniem istniejącego porządku (...), podjęte w celu wymuszenia od władz (...) i społeczeństwa określonych zachowań i świadczeń, często naruszające dobra osób postronnych."
Odgadliście? Jeśli akuratnie jesteście przed pierwszą kawą lub macie gorszy dzień to odpowiadam: powyżej przedstawiłem definicję terroryzmu. Lewomyślni tolerancjoniści metodami terrorystycznymi blokują wolność akademicką i wolność słowa - gdyż jest ona dla nich zagrożeniem, odsłania totalny kretynizm ich ideologii.
Planowałem jeszcze coś dłużej napisać o byłym policjancie, panu Dereku Chauvainie, niesprawiedliwie skazanym za czyn, którego nie popełnił, i któremu sąd do wyroku 22,5 lat za niepopełnione zabójstwo przypierdolił dodatkowo 21 lat "za złamanie praw obywatelskich" - ale kurwica mnie ciężka strzeliła i zrezygnowałem bo nerwy też trzeba szanować.
Ostatnią część tej notki zaczniemy sobie od kolejnej zagadki. Po raz kolejny przedstawię definicję, wy odgadniecie czego jest to definicja - i przejdziemy do omawiania przemyśleń Naczelnego Rabina Światowego Spisku Żydów na zadany temat. Gotowi? To lecimy z definicją: "świadczenie usług o charakterze seksualnym, polegające zwykle na odbywaniu stosunku płciowego w zamian za pieniądze lub inne korzyści". Proste? Myślę, że dla każdego było to dość łatwe do odgadnięcia - jest to definicja prostytucji.
Może, tak dla rozrywki, kilka ciekawostek na temat. Otóż zjawisko świadczenia usług seksualnych w zamian za korzyści występuje nie tylko u ludzi, zaobserwowano je także u szympansów oraz pingwinów. U szympansów walutą jest jedzenie lub przysługa, u pingwinów panie za swoje usługi przyjmują służące do budowy gniazd kamienie. Zatrzymam się teraz na chwilę przy nielotach, bo tu sprawa jest ciekawa. Otóż zwykłą ceną za "numerek" jest jeden kamień, którym samiec płaci samicy - ale zdarzają się przypadki, że ukontentowany klient dodaje drugi kamyk. Nie wiemy jednakowoż, czy ten "napiwek" to zapłata za urodę, czy za fachowość usługi, czy też może rekompensata za niewyględność samca. Wiemy natomiast, że rekordzistka zarobiła swoim kuperkiem 67 kamieni - z prostej matematyki wynika, że musiała obsłużyć co najmniej 34 "klientów".
Historycznie rzecz ujmując prostytucja na pewno była już obecna w kulturach starożytnych: Mezopotamii, Egipcie i Chinach - nie można jednak wykluczyć, że jest jeszcze starsza. Ciekawym zjawiskiem była też, obecnie zanikła, prostytucja sakralna - związana najczęściej z kultem bogini płodności, jednak jest to temat bardzo szeroki i odbiegający od tego, o czym chciałem dziś pisać.
Wracajmy jednak do tematu, bo to ma być notka a nie książka. Od pewnego czasu daje się zaobserwować, zwłaszcza wśród lewomyślnych, tendencję do normalizowania prostytucji, do traktowania jej jak zwykłej pracy. Świadczą o tym chociażby nowo wymyślone nazwy, mające w zamierzeniach zastąpić te stare, kojarzące się raczej negatywnie: na ten przykład "sexworkerka" zamiast "dziwka" czy "sugar baby" zamiast "utrzymanka". Całościowo temat seksu transakcyjnego też jest bardzo szeroki więc skoncentrujmy się na jego części - utrzymankach właśnie. Takie panie utrzymują zazwyczaj stały kontakt z jednym bardzo bogatym klientem, rzadziej z kilkoma. Układ taki, w nowomowie zwany "sponsoringiem", jest niczym innym jak specyficzną formą prostytucji. Klient, czyli w nowomowie "sugar daddy", płaci za rozrywki swojej utrzymanki, a ona w zamian spełnia jego zachcianki. Jeśli sponsor ma życzenie zjeść kolację w eleganckiej knajpie to "sugar baby" wbija swoje ciało w odpowiednią suknię, robi się na bóstwo i tupta z nim; jeśli sponsor zażyczy sobie szybkiego pokolacyjnego lodzika w kiblu to sponsorowana idzie z nim do toalety i oralnie go zaspokaja aż do szczęśliwego finału.
Samo zjawisko nie jest niczym nowym, instytucja płatnej kochanki jest znana od bardzo dawna - nowe jest to, że sugar babies publicznie chwalą się swoim luksusowym życiem, zamieszczając w internecie filmiki z zakupów w drogich sklepach i bez krępacji przyznając, że za wszystko płaci ich "cukrowy tatuś". Można odnieść wrażenie, że są wręcz dumne ze swojego stylu egzystencji. Nowe jest też to, że niektóre utrzymanki umieszczają w sieci filmiki instruktażowe pokazujące chętnym do zostania sugar baby jak przyciągnąć bogatego sponsora.
Teoretycznie sponsoring jest całkiem niezłym układem - młoda i ładna dziewczyna znajduje starszego, bogatego faceta i na jego koszt żyje sobie w luksusie. Problem może się zacząć w momencie, w którym sponsor się nią znudzi lub po prostu znajdzie młodszą i ładniejszą. Taka "bezrobotna" sugar baby z dnia na dzień, o ile nie odłożyła sobie czegoś na koncie, zostaje bez zajęcia i bez dochodów. Może próbować znaleźć innego sponsora - ale z wiekiem będzie to coraz trudniejsze. Może próbować znaleźć normalną pracę - ale najprawdopodobniej nie dostanie takiej, która zagwarantuje jej poziom życia chociażby zbliżony do tego, do którego przywykła, skoro w CV może sobie wpisać tylko umiejętność wydawania pieniędzy i to, że spuszczał się w nią szejk Abdullach Wisimulacha. Może także zostać aktorką porno lub dziwką - ale w tym przypadku raczej też nie utrzyma poziomu życia, a z upływem czasu będzie coraz gorzej.
Kobiety mają w dzisiejszym świecie dużo dróg samorealizacji, wiele sposobów na zapewnienie sobie normalnego życia na poziomie. Osobistycznie nie rozumiem, czemu niektóre z nich same, z własnej woli, decydują się na role żywej seks-lalki. Czy aż do tego stopnia zaślepia je wizja chwilowego bogactwa, czasowego życia w luksusie? Czy ich szczytem marzeń jest dawanie dupy facetowi starszemu od własnego ojca w zamian za torebkę od Gucciego, okulary Diora i śniadanie w Dubaju? Czy naprawdę są tak zachwycone rolą prywatnego ruchadełka człowieka będącego dla nich tylko bankomatem, że aż się tym publicznie chwalą przed całym światem?
Czy to jest już ten nowy, wspaniały świat, w którym wyzwolona z pęt patriarchatu kobieta, mogąc być kim chce: bizneswoman, naukowcem, prezydentem - zostaje tradycyjną metresą, ozdobnym workiem na spermę? Nie rozumiem, kurwa, tego. A chciałbym.
Pozdrawiam ze Wspanialewa Górnego