11.07.2023 życie mi się skończyło - na...
Szalom ludzie prawowierni, kozy, goje, gojki i ty, księże proboszczu. Jejku, jejku - wyszedłem ze szpitala i wracać tam nie chcę. W tej notce zawrę skrócony opis peregrynacji z tzw. Służbą Zdrowia, tudzież wcale nie sanitarną ilość wyrazów plugawych - jeśli nie masz na taki zestaw ochoty to skończ lekturę >>>tutaj<<<. Aha, żeby nie było, że nie ostrzegałem: długo będzie.
Zaczniemy sobie od tzw. SOR-u, czyli Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Dalibóg, nie bardzo wiem skąd taka nazwa - jest to taki oddział jak inne, tylko pacjenci są wymieszani jak składniki koszernej sałatki, na jednej salce o wielkości nieco obszerniejszej łazienki leżał sobie, na ten przykład, chory na serce, facet z problemami oddechowymi, niekontaktujący staruszek w fazie terminalnej i typ kwalifikujący się do leczenia nefrologicznego. Staruszek leżał tam już kilka tygodni, sercowiec pięć dni, reszta była świeża. Łóżka, nie powiem, wygodne - o ile ktoś gustuje w leżeniu na wygniecionym do niemożliwości i przykrótkim materacu, położonym na przykrótkiej desce, i przykrytym kawałkiem papieru. Pielęgniarki latają jakby ktoś im zrobił lewatywę z sosu Tabasco, lekarzy zauważyć trudno bo się gdzieś przemyślnie ukrywają i z rzadka jeno z kryjówek wychodzą - rejwach i szum jest przeokrutny, ale dowiedzieć się czegokolwiek na temat stanu zdrowia i przyszłych losów jest niezmiernie ciężko. Aha, i w kiblu (ogólnodostępnym) nie ma papieru toaletowego, więc jak kogoś przyciśnie to bieda, musi się z SOR-u wysmyknąć i znaleźć jakąś ubikację w ten luksusowy artykuł wyposażoną. Łazienka zresztą nie zachęca do korzystania z niej, gdyż wygląda po prostu obskurnie, ponadto nie zapewnia człowiekowi dyskrecji z powodu braku zamka w drzwiach, ani uczciwej deski klozetowej. To znaczy deska jest, ale połamana, i podobno potrafi tęgo w dupę uszczypnąć jak się człowiek będzie na niej wiercił.
A jak już pacjent trafi na normalny oddział to mu się wydaje, że się w innym świecie znalazł. Łóżeczko na pierwszy rzut oka eleganckie, wymiarowe, śnieżnobiała pościel, poduszka i kocyk w poszewce, w sali chorych toaleta dla lokatorów - Kanada i Ameryka niech sobie pospierdalają, takie tam są luksusy. Cisza, spokój, nikt nie wrzeszczy, czyściuteńko - no aż się chce leżeć. I dopiero po pięciu minutach tegoż leżenia pokazuje się, że cusik z tym kojem jest nie tak - jakby się pacjent nie ułożył to po upływie tegoż czasu coś zaczyna uwierać. No, ale nie cięgiem przecież człowiek leży, czasem wstaje celem załatwienia swych potrzeb. I tutaj pierwsza niespodzianka: w toalecie jest papier i mydło. A druga niespodzianka czeka po podniesieniu poziomu płynu w muszli: otóż zza niej nagle rozlega się potężny warkot, śmiało mogący równać się poziomem głośności z przechodzonym silnikiem czterdziestoletniej ciężarówki. Bliższa inspekcja wyjaśnia ten fenomen: otóż za porcelanowym tronem ktoś umieścił rozdrabniacz odpadów podłączony do kanalizacji, który automatycznie się uruchamia. Wynalazek ten uważam za niemal genialny, zwłaszcza dla pacjenta cierpiącego na zaparcie: siada sobie taki delikwent na desce, sika radośnie - a nagle tuż pod dupą zaczyna ryczeć doładowany Diesel; za pierwszym razem można się zesrać z wrażenia. Młynek ten jest niezbędny, bo niektórzy ludzie różne dziwne rzeczy do toalety wpierdzielali, co powodowało nonstopiczne zapychanie rur. W sumie nie ma się co dziwić, że rury odpływowe się blokowały, skoro jakiś tęgi umysł stwierdził, że wystarczą takie o średnicy pięciu centymetrów. Niestety nie wystarczały.
Ale dość już będzie o wyposażeniu szpitala - pobarłożymy teraz troszeczkę o szpitalnym życiu. Ważnym składnikiem życia jest jedzenie, więc zaczniemy sobie od niego. Śniadanie jest serwowane o 9 rano, obiad o 13, kolacja o 17. A od kolacji do śniadania pacjent może sobie co najwyżej zjeść to, co rodzina przyniesie, albo spożywkę z lokalnego monopolistycznego sklepiku, w którym ceny są takie, że proszę siadać i nie kurwić za głośno. Szpitalne porcje nie należą do największych, więc o ile ktoś nie ma życzenia iść spać głodnym i wstawać z kiszkami grającymi marsza to w sklepiku płacze i płaci. O smaku szpitalnych obiadów wolę się nie wypowiadać, bo jest on różny - od nijakiego, poprzez paskudny, fatalny i tragiczny, aż po chujowy. Chociaż z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że raz się trafił bardzo smaczny kurczak - ale to musiał być wypadek przy pracy.
Ze szpitalnych ciekawostek to ciekawą sprawą są lekarstwa. Otóż pacjenci je dostają i mają przyjmować, nie interesując się zbytnio tym, co do ich organizmów wędruje. Jak nie dopytasz to się nie dowiesz - a jak dopytasz to albo się dowiesz, albo nie. Podobną tajemnicą są zresztą otoczone procedury medyczne, które zlecają lekarze. Osobistycznie tego doświadczyłem w sposób nieprzyjemny. Otóż mocno wygłodniały czekałem na śniadanie przynoszone przez mistrza kuchni. Mistrz kuchni wszedł, sąsiedzi wyżerkę dostali, a ja nie. Zagaduję więc grzecznie do mistrza kuchni, co z moim pożywieniem, bo mi kiszki marsza grają - a on na to, że śniadanie mi na chwilę obecną nie przysługuje bo zaraz mam badania a do nich muszę być na czczo. Jakie, kurwa, badanie - zacząłem się zastanawiać, bo nikt mnie wcześniej o tym nie poinformował. Pokazało się, że usg - ale to godzinę później, jak mnie dział transportu na to badanie dostarczył. Po badaniu wróciłem, śniadanie wpieprzyłem - i zacząłem czekać na obiad, bo co prawda nie byłem już głodny, ale syty też nie. Nawiedziła mnie w czasie tego oczekiwania pani doktor, ciśnienie zmierzyła, o zdrowie zapytała - i poszła. Chwilę przed 13 drzwi sali się otwierają, wparowuje mistrz kuchni z talerzami - sąsiedzi dostają żarło, a ja nie. Zapytuję więc grzecznie co z moją porcją - a on mi odpowiada, że na chwilę obecną nie przysługuje, bo zaraz mam badania. Jakie, kurwa, znowu badania - zacząłem się zastanawiać, bo znów byłem ciemny jak tabaka w rogu; ani pielęgniarki, ani pani doktor nie raczyły się przede mną z sekretu spuścić. Pokazało się, że kolejne usg - ale to pół godziny później, jak już mnie dział transportu pod znany mi już gabinet z ultrasonografem dostarczył. Wszystko, kurwa, tajemnica. A już największa jest taka, czemu tych dwóch badań nie opierdolili za jednym razem.
Ale to jeszcze mały pikuś - lepszy numer miał sąsiad z łóżka obok. Otóż był on bardzo ciekawy, dopytywał pielęgniarki jakie lekarstwa zażywa, lekarkę dopytywał o terminy badań - można powiedzieć, że był na bieżąco i interesował się. Wpieprzyliśmy sobie o 17:00 kolację, obsługa zgarnęła puste naczynia, siedzimy, gadamy - o 17:39 drzwi się otwierają, wpada dyżurna lekarka i bierze sąsiada na spytki, czy aby jadł obiad i kolację. Sąsiad patrzy na nią jak na lekko pierdolniętą, stwierdza, że oczywiście, bo obiad wydają o 13:00, kolację o 17, a na zegarze już niemal 17:40 figuruje. Na to lekarka ręce załamuje i mówi, że to niedobrze, bo mu badanie przepadnie. Sąsiada zatkało, mnie takoż, medyczka w międzyczasie z sali uciekła - i może lepiej, bo nic miłego by nie usłyszała, a nawet jakby wręcz przeciwnie. Sąsiad finalnie na badanie nie pojechał, ale następnego dnia z samego rana zwrócił się do swojej doktor prowadzącej z zapytaniem: co to była za pojebana akcja? Lekarka się zdumiała wielce, ale sprawę obiecała wyjaśnić. Niedługo jej to nawet zajęło, ze trzy godziny z małym haczykiem - ale sprawę wyjaśniła. Otóż pokazało się, że sąsiad miał pojechać na usg dopplerowskie kończyn dolnych, które to bycia na czczo nie wymaga. Wszystko, kurwa, tajemnica - jeden lekarz przed drugim tai jakie badania ma przejść jego pacjent. Finalnie sprawa jednakowoż znalazła pozytywny finał, bo chociaż termin pierwotny co prawda przepadł, to na cito znalazł się następny i sąsiad badanie miał zrobione.
Odnośnie zachowania tajemnicy to tajne służby powinny w dyrdy zapierdalać do szpitala i uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć - bo tam zachowywanie tajemnicy jest opanowane do perfekcji. Cisza, nikt nic nie wie, czeski film. Jeden jedyny mistrz kuchni wie prawie wszystko, i czasem to od niego można się przydatnych rzeczy dowiedzieć - na ten przykład tego, że zaraz się na badana wyjeżdża.
Kolejnym ciekawym zjawiskiem jest skład personelu. Otóż wśród lekarzy zdecydowana większość pochodzi z Polski, ale trafił się jeden rodzynek, sądząc po karnacji i wymowie, z Bliskiego Wschodu. Za to pielęgniarki i personel pomocniczy w sporej części pochodzi z najbliższego wschodu, co można poznać po brakach w wokabularzu i śpiewnym akcencie, który dawniej określony by został jako kresowy. Takich imigrantów Najjaśniejsza potrzebuje, a ja choćby ćwierci złego słowa o nich nie powiem, bo są to ludzie legalnie przybyli, którzy uczciwie wykonują ciężką pracę - bo użeranie się z pacjentami do łatwych zadań nie należy.
Na koniec jeszcze kilka słów o pacjentach muszę zaznaczyć, bo tu się prawdziwe perełki trafiają. Otóż jednej nocy, około 1:00, obudziłem się. Ciemno jak u sudańskiego palacza za koszulą, zza jednej ściany słychać jakąś duszę pokutującą, która niegłośno i stale zawodzi "ooOOooooOOOoo", gdzieś dalej z korytarza, z drugiej strony, dociera stłumione "ratunku" w kilkunastosekundowych odstępach - wypisz wymaluj sceneria horroru klasy B, albo jeszcze niższej. Nie powiem, zainteresowałem się - wyszedłem na korytarz i akuratnie napatoczyłem się na pielęgniarkę wracającą z kierunku wołającej o pomoc kobiety. Zapytałem więc, co się dzieje, na co piguła z rezygnacją stwierdziła, że pacjentce pić się chce i w ten sposób domaga się podania wody. Zasugerowałem, że może trzeba by w takim razie podać kobiecinie jakiegoś picia, na co pielęgniarka zmęczonym głosem odrzekła, że kobiecina ma dwie butelki z wodą w zasięgu ręki, a trzecią trzyma w dłoni. Podpytałem jeszcze o tego ducha wyjącego za ścianą - ale się pokazało, że to nie żaden duch, tylko kolejna starsza pani, która uznała, że dostała za małą dawkę środka przeciwbólowego i w ten sposób chciała uzyskać dodatkową szprycę.
Tak więc w szpitalu jest ciekawie, aczkolwiek osobistycznie nie polecam, bo żeby chorować w Polsce to trzeba mieć końskie zdrowie, od chuja cierpliwości oraz, rzecz jasna, pieniądze.
Pozdrawiam ze Wspanialewa Górnego