Szalom ludzie prawowierni, kozy, goje, gojki i ty, księże proboszczu. Aj waj, urlop, urlop - i po urlopie. W tej notce zostawiam sprawy polityczne, obyczajowe, tudzież kryminalne, którymi się zwykle zajmuję, i z udziałem słów niecenzuralnych powspominam sobie świeżo skończoną wycieczkę do Gdyni więc jeśli masz alergię na przekleństwa lub nie interesuje cię co też Naczelny Rabin Światowego Spisku Żydów porabia w wolnym czasie to skończ lekturę >>>tutaj<<<. Aha, i będzie długo - żeby nie było, że nie ostrzegałem.
Wspanialewo Górne pożegnało nas deszczem. Padało z grubsza przez całą drogę, dopiero przed obwodnicą Trójmiasta wypogodziło się trochę, ale za to zaczęły się korki. Momentami miałem wrażenie, że zmyliłem drogę i zamiast na trasę szybkiego ruchu trafiłem na trasę wolnego stania. Pokazało się jednakowoż, że jechałem dobrze, tylko lokalni drogowcy pierdolą się z remontami jak matka z łobuzem, gorzej chyba nawet niż ci, co pierdolą się z trasą Warszawa - Gdańsk na odcinku od Czosnowa do Płońska. Koniec końców do Gdyni jednakowoż dotarliśmy i, co dziwne, bez błądzenia dojechaliśmy do wynajętej kwatery, położonej zresztą w bardzo dogodnej lokalizacji, dosłownie 300 metrów od Błyskawicy. Nie będę tu, rzecz jasna, opisywał wszystkiego po kolei, zaznaczę tylko co ciekawsze fragmenty eskapady. Zwiedziłem, rzecz jasna, rzeczoną Błyskawicę, zwiedziłem Dar Pomorza, zwiedziłem Muzeum Marynarki Wojennej (niestety bez okrętu podwodnego Sokół, bo akurat nie było biletów na interesującą mnie godzinę a harmonogram miałem dość napięty), zwiedziłem też gdyńskie akwarium i ogród zoologiczny w Gdańsku. Przedświtem wybrałem się nawet aby zobaczyć wschód słońca w okolicy Torpedowaffenplatz Hexengrund - i przy tej eskapadzie na momencik się zatrzymam.
Otóż zaparkowałem na jakimś osiedlu i zawijającymi się schodami zszedłem przez gęsty las na plażę. Będąc już prawie na dole usłyszałem trzask łamanych gałęzi, świadczący o obecności dzikiego zwierza, i donośne kwiki świadczące o tym, że tym dzikim zwierzem były dziki. Opuściłem więc dłoń na miotacz gazu, żeby w razie czego szybko go wydobyć i potraktować piekącą strugą potencjalnego czworonożnego agresora - ale pokazało się, że to zbyteczna ostrożność, bo dziczyzna wolała się nie pokazywać i przedarła się dalej od ścieżki. I dobrze, bo na poranną awanturę nie miałem żadnej ochoty. Dotarłem na plażę dosłownie kilka minut przed wschodem słońca, poczekałem, aż nasza gwiazda pojawi się nad horyzontem, po czym przy pomocy lornetki obejrzałem sobie ruiny torpedowni. Nie powiem, całkiem malownicze, jednakowoż byłyby o wiele ładniejsze, gdyby jakieś chujozy nie mazały po nich farbami. Zacząłem powrót, zupełnie nie ciesząc się na wspinaczkę po tych cholernych schodach na tę cholernie wysoką wydmę. Byłem prawie w połowie schodów, gdy do mych uszu dotarło z oddali najpierw gromkie beknięcie, potem drugie, potem stek bluzgów taki, że aż mi uszy z lekka przywiędły (a wiecie przecież, że sam przeklinam często i byle chuj z kurwą nie robią na mnie specjalnego wrażenia), kolejne donośne beknięcie, następna salwa bluzgów i brzęk, jaki wydaje do połowy odpita butelka piwa po obiciu się o metalową barierkę schodów. Pomyślałem sobie, że to pewnie lokalni kibole bladym świtem melanżują, więc przećwiczonym już ruchem opuściłem dłoń na miotacz gazu z decyzją, że w razie jakichkolwiek agresywnych ruchów ze strony chwilowo niewidocznego zza krzaków przeciwnika najpierw dam mu posmakować kapsaicyny alkalidowej, a w przypadku niewystarczającej skuteczności tego środka perswazji do akcji wejdzie mój wierny Smith & Wesson HRT Military Boot - Black*, którego zawsze noszę na pasie tuż obok miotacza gazu. Tymczasowo jednak kontynuowałem wspinaczkę na te pieprzone schody, cały czas słysząc joby i bekanie. Dotarłem już niemal na samą górę, gdy rozległo się kolejne gromkie beknięcie, po czym zza rosnących na winklu schodów krzaków wychynął jakiś niewysoki małolat w za luźnych spodniach, dwie niewiasty w podobnym wieku, a po nich jeszcze dwóch chłopaczków, wszyscy z butelkami piwa w dłoniach. Wyglądali na nielicho zaskoczonych moją obecnością, może nawet nieco onieśmielonych - widocznie nie spodziewali się o piątej rano spotkać wysokiego, ubranego na czarno faceta z kocimi oczami na kapeluszu i zaciętą miną na brodatej gębie. Z tego zaskoczenia jeden z chłopaczków nawet wybąkał "dzień dobry", na co ja swoim tubalnym głosem grzecznie odpowiedziałem. Wychodzi na to, że jakieś wrażenie musiałem na tej piątce zrobić, bo potem już ani odgłosy wypuszczania gazów z bebechów, ani chuje z kurwami do mych uszu nie docierały.
Zasadniczo Gdynia podoba mi się, ale mam kilka uwag odnośnie placówek handlowo-usługowych. W okolicy turystycznej, w której się z rodziną zatrzymałem, nie ma normalnych sklepów: są albo Żabki, albo sklepy z pamiątkami, albo rozmaite jadłodajnie. Zwykły mięsny, spożywczak czy warzywniak? Zapomnij. Jak chcesz coś zjeść to albo masz mały wybór w Żabce, albo spory wybór (i spore ceny) w knajpach. A właśnie, knajpy: jedzenie jest w większości dobre, czasem nawet bardzo dobre, ale w niektórych przybytkach ceny powodują, że człowiek jakby nieco mniej głodny się robi. Proste śniadanie dla dwóch dorosłych i dziecka to koszt z grubsza 120 złotych, jednodaniowy obiad (bez deseru) to już między 180 a 200 - przy czym uczciwie przyznaję, że porcje są solidne i głodny ani razu nie wyszedłem. Przy czym osobistycznie uważam, że chociaż w Gdyni całkiem dobrze kucharzą, to najlepsza smażona flądra jest serwowana w restauracji Papaj w Jastrzębiej Górze - osobistycznie polecam, bo z łezką w oku i śliną w pysku wspominam tamtejszą rybkę.
Jeszcze trzy szekle dorzucę na temat pamiątek, bo w okolicy Błyskawicy i Daru Pomorza rozmaitych sklepików i kramów z tym asortymentem jest w cholerę i jeszcze trochę. Otóż bardzo duża cześć pamiątek jest tanim barachłem importowanym z Azji: na metkach płóciennych toreb z kaszubskimi wzorami bez trudu można odczytać "Made in India", na sporej części innych suwenirów widnieje "Made in China". Co ciekawe: stojaki, na których figurują pamiątkowe magnesy na lodówkę mają zazwyczaj dwa opisy: "magnesy" oraz "polskie magnesy" - problem polega na tym, że w obu rodzajach wartości artystyczne są w większości co najmniej dyskusyjne i trzeba się naprawdę sporo naszukać, żeby znaleźć coś ładnego. Za to znajdujące się na skwerze opodal fontanny kramy niemal rozpierdzieliły mi sutki: ja rozumiem, że Gdynia to miasto portowe, ale sprzedawanych przez bacę góralskich łoscypków spod samiućkich Tater to się tam nie spodziewałem, podobnie jak tradycyjnych piatti italiani**, tudzież sprzedawanych przez melatoninowo wzbogaconego afroeuropejczyka pamiątek wyglądających na wytworzone przez Lud Puszczy i Sawanny. Zaprawdę, do kompletu brakowało mi kilku Inuitów sprzedających lody, australijskiego Aborygena dmącego w didgeridoo***, oraz kilku andyjskich Indian grających "tam gdzie się kondor pasa".
A powrót z Gdyni do Wspanialewa Górnego był w zasadzie niemal nudny - poza, rzecz jasna, dostaniem się na trasę, bo objazd remontowanego odcinka poprowadzono tak, że chcący skręcić w lewo kierowcy są zmuszeni skręcić w prawo, zawrócić, znowuż skręcić w prawo, znowuż zawrócić, po czym kolejny raz skręcić w prawo. Osobistycznie nie wiem, kto taką organizację ruchu wymyślił i kto ją zatwierdził - ale ode mnie ma mentalnego kopa w dupę.
Pozdrawiam ze Wspanialewa Górnego
* bardzo dobry, chociaż niewielki, nóż
** potraw włoskich
*** tradycyjny australijski instrument dęty z pnia eukaliptusa